Wśród klasyków obcych
Pośród majowych upałów i czerwcowych chłodów - rozkoszne są te kaprysy naszego klimatu! - sezon teatralny dobiega końca... Sezon gorączkowy, zdyszany jak maratończyk przed metą, jakby pragnący nadrobić zimową ospałość, przechodzącą chwilami w zamrożenie. Pojawiło się w tym schyłku sezonu premier całe mnóstwo, w samej Warszawie naliczyłem ich ponad 20. Jak tu o nich pisać w "Perspektywach", które przecież nie tylko teatrowi w sprawach kultury oddają swe łamy. Nie samym teatrem Polak żyje, a może nawet: w małym stopniu teatrem? Zmysł realizmu nie powinien opuszczać także recenzenta teatralnego. "Znaj proporcje, mocium panie". W tych warunkach jakże poradzić sobie z ogromem narosłego materiału? W ogóle go pominąć? "Nie uchodzi, nie uchodzi". Więc co? Gdy z klasyki obcej - o niej na pierwszy ogień - możemy oglądać i Corneille'a z Olbrychskim, i Czechowa z Wołłejką, gdy nie zabrakło nam ani Brechta, ani Becketta, gdy jednocześnie możemy oglądać i Szekspira, i Eliota, i tak dalej - nie pozostaje nam nic innego, jak tylko z zestawu wybrać parę próbek, zresztą nie tyle reprezentacyjnych co charakterystycznych dla chwil obecnych polskiego teatru. Niech one zamarkują całość.
Najpierw więc - chronologia tak dyktuje - wspomnę o kameralnym, niemal prywatnym wieczorze w Sali (salce) Wystawowej Teatru Dramatycznego, na której, jako adaptator i reżyser, spróbował Włodzimierz Kaczkowski uscenicznić "Wielki Testament" Franciszka Villona, arcydzieło poetyckie tego nędznego awanturnika, zbira i zabójcy w XV-wiecznym Paryżu, który był zarazem najświetniejszym poetą średniowiecznej Francji, człowiekiem z rodu "poetów przeklętych". O wiek późniejszy mistrz poezji Francji renesansowej Ronsard cieszył się powszechnym szacunkiem, ale dzisiaj jest cytowany, nie czytany, podczas gdy ballady Villona należą niemal do kanonu lektur współczesnego człowieka. Adaptacja "Testamentu" dla potrzeb sceny wydała mi się zręczna, a reżyseria logicznie uwypuklająca aktorskie osiągnięcia wykonawców. Szkoda tylko, że z misteryjnych względów program potraktował ich zbiorowo, nie podając, kto grał kogo. A można było łatwo wyróżnić i Villona, i mnicha, i Małgośkę z "bordelu, kędy mamy zacne leże".
O świat przestępczego marginesu ociera się,również "Opera za trzy grosze" Brechta, przedstawienie sprowadził Teatr Rzeczypospolitej tym razem z Częstochowy. Teatr (im. Adama Mickiewicza) długo chromał, lecz po ospałym remoncie, odmłodzony, wziął się raźno do pracy. "Operę" wyreżyserował jego dyrektor artystyczny Bogdan Michalik. Widowisko zasługuje na względy. I tym się pewnie kierował dyr. Gawlik, ściągając do Warszawy ten dopiero docierający się zespół.
Odwaga jest pięknym rysem Macieja Englerta jako dyrektora Teatru Współczesnego. Pamiętamy jeszcze wszyscy świetne przedstawienie "Trzech sióstr" Czechowa w reżyserii Axera w tym samym Teatrze Współczesnym. Teraz we Współczesnym Englert pokazał "Trzy siostry" we własnej reżyserii. Z porównania wyszedł poszczerbiony, ale nie znokautowany. W spokojnym, realistycznym przedstawieniu Czechow nie może przegrać. Englert dysponował przy tym wybornym zespołem, w którym nawet takie epizody jak niańki Anfisy i stróża Fieraponta mogli zagrać aktorzy tej miary co Antonina Gordon-Górecka i Henryk Borowski. Atutem Englerta były też role trzech sióstr. Maja Komorowska stworzyła kreację w roli najstarszej Olgi, Marta Lipińska jako Masza udowodniła raz jeszcze, jak dobrze się czuje w rolach rosyjskich kobiet, a najmłodsza Irina Katarzyny Figury uwodziła urodą, chociaż na estradzie uroda ta wydaje się bardziej efektowna.
Thomas Stearns Eliot zmarł dopiero przed dwudziestu laty, a swą sztukę "Mąż stanu" - którą Teatr Polski na Scenie Kameralnej gra pod tytułem "Lord Claverton" - napisał w 1959 roku. Bardzo to więc młody klasyk, ale zdążył już obrosnąć wielu atrybutami klasyka z brodą. Każdy miłośnik literatury angielskiej czuje się w obowiązku pochwalać wybór Dejmka i podziwiać duet aktorski Andrzeja Łapickiego i Joanny Szczepkowskiej - każdy, oczywiście, kto przetrzyma dłużyzny, nudziarstwa, pięknosłowie, wielosłowie i staroświeckość faktury "Męża stanu" Eliota, który ma nie mniej wielbicieli swego poetyckiego geniuszu niż Claudel we Francji. Grywa się natchnione i wytworne sztuki obu tych wielkich poetów z namaszczeniem i ku zadowoleniu najsubtelniejszych znawców. I wszyscy chwalą teatr za wybór, za szacunek dla wielkiego repertuaru, tylko frekwencja wątleje, bowiem widz jakoś stroni od takich "coctail party". Zobaczymy, jak tym razem będzie z "Mężem stanu" w Kameralnym.
A swoim porządkiem - Dejmek (reżyser "Lorda Clavertona") mi zaimponował. Jego reżyserska wszechstronność jest godna podziwu. Od Reja do Eliota. To się nazywa sprawność i podejście zawodowe. Jakże takiego profesjonalizmu mało w polskim teatrze, a jak jest potrzebny! Jak to pisał Gałczyński: więcej Osmańczyka, mniej Grottgera...
Tyle na dzisiaj odrabiania zaległości.